Wegetarianka w podróży

Wegetarianizm, zjawisko abstrakcyjne i wnoszące popłoch. Trzy tygodniowa podróż po wschodzie Polski, Mazurach i Mierzei to dużo, , aby w to uwierzyć. Mieszkając w dużym mieście i otaczając się ludźmi dietetycznie mi pokrewnymi nie nabrałam na podróż zapasów. Przestrogi z którymi się spotkałam w Internecie traktowałam jako przejaw marketingowej próby napędzenia konsumpcjonizmu. Założenie było proste – próbować kuchni regionalnej, bo przecież potrawa bezmięsna na pewno się znajdzie a warto iść śladem powiedzenia „cudze chwalicie a swego nie znacie”. I tu pojawiają się schody.

shutterstock_242401951

Ciężko się nacieszyć wyjazdem jeśli przez większość czasu szuka się pożywienia. W niektórych miejscowościach przewijał się makaron i kluskie śląskie. Prawda jest taka, że makarony to moja mała kulinarna miłość, zwłaszcza, że Sophia Loren deklaruje, że swoją figurę zawdzięcza makaronom. Audrey Hepburn codziennie jadła makaron, więc może każdy winien wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Umówmy się jednak, że trzy posiłki dziennie przez okres trzech tygodni to dostatecznie długo aby zniechęcić największego fana makaronów i pierogów do spożywania potraw mącznych.

Brak wydzielonych sekcji dań wegetariańskich w menu restauracji było pierwszym problemem na jaki się natknęłam. Wertowanie listy dań stało się wyzwaniem, tak samo jak przepytywanie kelnerów. Aczkolwiek to ostatnie pod koniec wakacji dawało mi sporą satysfakcję i dostarczało sporo rozrywki. Często posiłki bezmięsne znajdywały się w sekcji „dodatki”. Kelnerzy nie kwapili się w poszukiwaniu alternatyw dla ryżu i białej kapusty. Kuchnia wegetariańska czy wegańska jest pyszna, zdrowa, sycąca. Jest tyle możliwości kulinarnej fantazji, że ciężko było mi się pogodzić z tym co proponują mi w restauracjach.

Rekompensatą było zwiedzanie zabytków polskich miasteczek, przechadzanie się pięknymi uliczkami i hurtowa ilość lodów. Nie zapomnę, gdy w jednej z restauracji w Jarosławiu kelner na pytanie o dania wegetariańskie, zapytał o możliwość podania dania z ryby i owoców morza. Niejedzenie ryb skomentował pomyleniem przez nas pojęć bowiem to już nie wegetarianizm a weganizm. To był dzień który spędziłam na polowaniu czegoś ciepłego do jedzenia, co nie jest przypadkiem pizzą. Niestety przez cały dzień żywiłam się „proziakiem”, co ja osobiście znam jako tzw. biedny placek. Gdy pod wieczór w Zamościu udało się znaleźć restaurację, która zaserwowała danie regionalne i do tego bezmięsne, nie mogłam wyjść z zachwytu. Szkoda, że nie byłam już głodna a w moim sercu zapanowało rozczarowanie podejściem do wegetarian, bezrestauracyjność podróżnicza i otworzył się wakat.

Nie jestem hejterką, wbrew temu co ktoś może pomyśleć. Chciałam po prostu zjeść coś zdrowego, bogatego w sezonowe warzywa, owoce. O tofu, ciecierzycy przestałam już nawet marzyć. O zgrozo pojawiały się też miejsca, które pomimo określenia „wegetariańskie” takowymi nie były, bowiem elementy potrawy np. cebula smażona była na gęsim tłuszczu. Brak zrozumienia w kwestii zup przyrządzanych na bazie mięsa też było powszechne. Ciężko tłumaczyło się, że nie ma dla mnie różnicy, iż w zupie nie ma kawałków mięsa, skoro jest zrobiony na rosole.

Po niemal dwóch tygodniach na horyzoncie pojawiło się pierwsze duże miasto – Lublin. Jeśli kiedykolwiek zrobicie tour po Wschodzie Polski i odwiedzicie to piękne miasto, polecam zajść do Zielonego Talerzyka. Znalezienie wege lokalu było pierwszym wyzwaniem. Takie szukanie skarbu. Udało się. Cudowne miejsce – rodzinna atmosfera, świeże produkty. Wszystko z listy dań brzmiało zachęcająco. Jadłam na zapas. W dalszej podróży żyłam tymi wspomnieniami.

W trzecim tygodniu podróży pojawił się dodatkowy element, który wpływał na wybór miejsca. Dołączył do mnie mój pies – średniej wielkości, grzeczny kundelek. Wegetarianka w podróży z psem – powinna to być nazwa kursu surwiwalowego. Pamiętam miejsce, które podczas Mazurskiej podróży reklamowało się, jakie przyjazne zwierzętom. Nie sprawdzając nawet menu, obrałam ten zajazd jako cel obiadowo-kolacyjny. Ku mojemu zaskoczeniu ściany tego miejsca były obwieszone głowami dzików, saren i innych leśnych zwierzyn. W menu była jedna pozycja wegańska, która nie była serwowana przez kuchnię, a kelnerka szukając pomysłu na danie bezmięsne (inne jak pierogi ruskie) zapytała czy szynka też musi zostać wykluczona. Sytuacja ta była wisienką na torcie. Po powrocie do domu rzuciłam się na rukole i ciecierzyce jak wyposzczona emigrantka i postanowiłam zabierać ze sobą duże zapasy i koc aby móc zjeść na świeżym powietrzu – nawet jeśli miałabym przegryzać marchewkę.

Tekst: Jessica Wolska

Facebook Comments

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Shares
Skip to content